Witaj Beniu!
Sezon nasz beniowy rozpoczął się tak późno, że już nie pamiętałam czy bardzo lubię pływanie 🏊. Rzeczy ważne i mniejsze zatrzymywały nas i opóźniały skutecznie.
Koniec maja nadszedł i Krzysiek zdesperowany zarządził pakowanie. Mimo remontu w domu i braku dostępu do szaf zrobiłam co kazał. Okoliczności jednak nie ułatwiały.
Rozdarta między zachciankami Krzyśka i losu, każdego mijającego dnia wyciągałam ze spakowanych toreb zestaw dzienny majtkowo-skarpetkowy :-)) Z kilkunastu dni zrobiło
się kilka i na granicy maja i czerwca Krzysiek przestał walczyć z prawami własnej natury i załatwiwszy co załatwić się dało i pogodzony z tym, że zawalił resztę wpakował psa do auta i mnie też pozwolił się dosiąść. Dojechaliśmy, a Benia stała sobie w porcie Iława, taka sama a jednak lepsza 🙂 o solary, nową podłogę i dodatkową lodówkę na napoje i nie tylko. Pogoda spóźniona tak jak my, nie jest pogodą wakacyjną, szału nie ma. Benia chyba trochę obrażona, że nie było nas tak długo i schowała jak to zwykła robić na rozpoczęcie sezonu różne rzeczy, jednak powoli zaczęliśmy współpracować. Tylko pies zapodział gdzieś swoje psie tabletki, które są dla niego ważne, a ja się do tego średnio
przyznaję, bo pamiętam, że liczyłam ilość dawek przed wyjazdem razem z ilością skarpetek, a poza tym w domu ich nie ma. W poszukiwaniu przełożyłam wszystkie rzeczy w łódce raz, bez efektu, dwa bo innej wersji nie widziałam niż ta, że tabletki są w łódce i trzy dla potwierdzenia. Pewnie się znajdą przy pakowaniu w drugą stronę. Zrobiłam co mogłam i Marek też i w efekcie jest szansa na to, że jak znajdziemy aptekę, to pies dostanie swoje leki w ludzkiej wersji. Tymczasem nic nie wskazuje na to, by cierpiał na objawy
abstynencji. My zajmujemy się pływaniem i odpływamy do Siemian. W Siemianach tradycyjnie przed sezonem jest wszystko zamknięte i jedynie „U Dzidka” też tradycyjnie jest ryba w wersji tradycyjnej, ale świeżej. Spotykamy się tu z resztą załogi i spędzamy wieczór wspólnie w przyczepie, by pokosztować klimatu caravaningu. Od jutra pływamy sumiennie razem. Pogoda jest co godzinę inna i raczej ekstremalna. Wypływamy z Siemian i płyniemy sobie…Dziwna sprawa mało ptaków jak na kanał w którym
wszystko fruwało i krzyczało. Może wysiadują? W Miłomłynie lądujemy w porze obiadowej i kierujemy się na bistro Kanka, bo to już sprawdzony adres. Dojście jest szosą bez pobocza, za to z burzą za plecami. Burza nas doenergetyzowała i szybkim pędem dotarliśmy do celu w samą porę, bo jeszcze przed zupą, za oknem grad rozmiaru orzechów laskowych zbombardował okolicę. Po deserze w słońcu wróciliśmy na łódź. Dopłynęłyśmy do śluzy Zielonej i zjedliśmy sandacza, którego Krzysiek
zdążył załatwić w Siemianach, świeżutkiego od rybaków. Usmażony w warunkach łódkowych okazał się delikatesem. Tajemnica tkwi niestety w czasie od połowu do spożycia, który to czas przy transporcie na Śląsk zostaje przekroczony i nawet mistrz kuchni nie wyrówna różnicy czasowej. Pewnie jest jakiś wzór fizyczny na obliczenia straty smaku ryby w zależności od czasu i odległości ( pomijając czynnik przypraw i umiejętności), a jak nie to polecam temat. Po rozgrywkach tenisowych i karcianych sumiennie odpoczywamy.


Matko jak cudnie 🥰🥰🥰
Heniowi się spodoba 😊