Rano w rześkim jeszcze klimacie, zbieramy się elegancko i ruszamy do Osłonki. Kolejno mijamy śluzę Przegalina i podziwiając okoliczności przyrody stajemy u zamkniętych wrót śluzy Gdańska Głowa. Dzwonię i otrzymuję zwrotkę, żeby czekać bo w śluzie barka Mustang wielka niebywale. Krzysiek zwizualizował Mustanga i nawet nie próbuje się dostać do śluzy, tylko pływamy sobie byle gdzie, w kółko pod trakcją wysokiego napięcia i czekamy. Druty nad głową szumią podejrzanie, barki nie widać. Wreszcie jest, wielka i długaśna, czekamy z respektem potem wpływamy popychani gdziekolwiek, falami zrobionymi mustangiem. W śluzie jak na wakacjach po ciężkim roku, przeprawienie mustanga mogło zmęczyć. Wrota zmęczyły się ewidentnie, bo samo zamknięcie tych za nami trwało dużą ilość czasu. Różnica poziomów nie jest warta konkretnych zabezpieczeń, więc stoję trzymając się ręką za drabinkę i słucham opowieści z mchu i paproci obsługi. Następuje chwila otwarcia wrót do wypływania, obsługa decyduje się otworzyć, tylko jedną stronę, wszak nie jesteśmy mustangiem. Wypływamy timing mamy rozregulowany. Most w Rybinie jest otwierany 13-ta , 15-ta na pierwszy termin straciliśmy szansę. Daje to szansę ,że w Rybinie uzupełnimy zapasy. Bo do 15-tej mamy brake. Mamy komfort niespieszenia się. Korzystamy. W Rybinie parkujemy sobie w znanym już dokładnie miejscu, zamiast obiadu robimy wino i idę do sklepu. W sklepie szału nie ma. Owoce są w ogródkach i nikt ich tu w sklepie nie szuka. Jest jeden twarożek i pomidory. Ciekawe dlaczego akurat one są? Biorę co jest i wracam, spokojnie czekamy do czasu otwarcia mostu myśląc o tym , że fajnie jest żyć w takim systemie czasowym, w którym godzina nie ma znaczenia. W czasach przed Karelem miałam wszędzie wokół siebie czasomierze. Praca i wszystko co się działo było w ostrym reżimie czasowym, Wciąż byłam pośpieszna i wyliczona z każdej chwili. Teraz krążąc godzinę, bez celu pod mostem otwieranym według niewiadomego systemu, nie mam stresu i płynąc czy czekając robię co chce i co lubię. Ta wolność to cudowne uczucie. Delektując się owym stanem przepływamy pod mostem, i kierujemy się do Osłonki. Lubimy tą marinę, bo jest zadbana czysta i zorganizowana. Czasem też warto docenić taki stan. Głodna już bardzo , bo ja jem w systemie przedszkolnym dopływam i cumuję pięknie mimo tłoku przy niewielkim pomoście. Bosman pomaga i ustala porządek cumowania, wszystko działa. Nawet aura niszcząca Krzyśka zostaje stłamszona. Głodni już konkretnie zamieniamy parę zdań z Bosmanem i jego żoną i biegniemy do sąsiedniego domku na świeże rybki. Z rannego połowu, są przepyszne. Doenergetyzowani postanawiamy wypróbować naszą ładowaną baterią ciśnieniową myjkę. Krzysiek lubi takie ułatwienia i przystępuje do mycia. Idzie mu całkiem dobrze, myjka bierze wodę z jeziora i dobrze sobie radzi. Nasze groszkowe pokłady zostają pięknie wymyte. W końcu czekamy na gości. Ja myję środek i za chwilę jest już wszystko ogarnięte. Wszystko oprócz burzy. Burza przychodzi cichaczem i szybciutko. Poprawia po Krzyśku mycie pokładu. Jest niesamowicie pięknie i bardzo głośno. Na koniec pokazu zachód słońca. Wszystko piękne i wieczór romantyczny , niestety kiedy idę pod prysznic odwiedza mnie owad, namydlam twarz i kiedy mam już możliwość patrzenia okazuje się że nie jeden. Błyskawicznie łazienka zapełnia się nieproszonymi gośćmi. Zaglądam za zasłonkę okienną i widzę, że świata nie widać, bo całe okno jest czarne od pokrywających je owadów. Mikrouchył pozwala tym bardziej zawziętym przeniknąć do wnętrza. Usiłuję spłukać je prysznicem i zatyka się odpływ. Nie jestem zachwycona. W messie na szybach to samo, dobrze, że są szczelnie zamknięte. Zostawiamy problem do jutra, może sam zniknie.
- ON: Niestety wszystko się kończy
- Ona: gwiazda na rydwanie
- ONA: WŁASNYMI ŚLADAMI
- ona: Natura ma SWOJĄ CENĘ
- ona: Bez kontaktu





