ona: Do portu

Upał od rana. Pakujemy się do Beni i płyniemy do Trzebieży. Na wodzie klimat „namorski” wieje miło i kiwa do zniesienia. Stan zalewu 2 do 3 ale przewidują burzę. Ja też przewiduję, że może być trudno. Nadpływa gazowiec wielki jak fabryka, ale spokojny. Za to za nim niespokojna straż pożarna na wszelki wypadek, bardzo szybka jest i robi taką falę, że nic nie pomaga ustawienie się w poprzek. Ubieram kapok i kieruję się ku wyjściu. Kapitan coś tam mruczy, że będzie co opowiadać, a to nie nastawia mnie dobrze, do fali i usiłuję zmierzyć ją wzrokiem, bo podobno taka do dwóch metrów wysokości nas nie zatopi. Nie zatapia…to chyba była mniejsza. A kiwała jak większa. Pootwierała wszystkie szafki i szuflady i pospadała co było luzem. Objaśniam kapitana, że mam jeszcze plany na przyszłość i chcę do portu. Ale on tylko śmieje się zadowolony, że płyniemy dalej. W taki to spontaniczno-tragiczny sposób docieramy do Trzebieży. Ostatnio woda w marinie była praktycznie nieruchoma, teraz jednak faluje mimo, że słońce świeci jak wściekle. Przybijamy i Krzysiek leci do bosmanatu załatwiać transport motorówką do Stepnicy. Tam stoi nasz samochód. Przez wodę to chwila, lądem ok. 1.5 godziny. Chcemy jutro do południa ruszyć do domu, więc fajnie by było, mieć już auto w Trzebieży. Krzysiek jakość się dogadał, ale akcja ma być teraz, bo według bosmana jest duża szansa na burzę. No to ładują się do motorówki i tyle ich widziałam. Zjadam sobie coś na zimno, bo temperatura jest tropikalna i idę z psem na spacer, bo mu się należy. Pies jednak na szczęście szybko się zniechęca, bo jest za gorąco na cokolwiek. Miałam w planie dziś spakować co się da, potem posprzątać ile się uda żeby na rano zostało śniadanko i drobiazgi do spakowania. No to lecę do łódki i zaczynam od bakist w podłodze. Przeglądam zapasy żywności i odkurzam. Jestem ugotowana. Zasłaniam okna, żeby słońce nie zaglądało i nie podgrzewało. Mało to daje. Pies leży w cieniu pod drzewem, ja włażę do sypialni i pakuję walizki. Potem robię sobie zimny prysznic na rufie. I lecę dalej. Wkrótce zjawia się Krzysiek autem. Całkiem zadowolony, ale głodny. Idziemy na rybkę. Siadamy pod antresolą bo tu jest cień. Krzysiek wchodzi do środka coś sobie powybierać my z psem czekamy spokojnie. Jednak spokój nam nie dany. Z górnego pietra spadają talerze, mijają nas o centymetry i rozbijają się kaskadą porcelanowych odłamków. Są wszędzie. Cały restauracyjny ogródek był w polu rażenia. Kelnerka idąc na piętro z czterema talerzami pierogów źle wyważyła ładunek. Cieszymy się z kolejnego dziś ocalenia. A pierogów szkoda. Reszta to już rybka;-)) Najedzeni chociaż nie ochłodzeni wracamy na łódź. Ustalam z Krzyśkiem moją wizję działań, że dziś klar jutro wjazd. Kiwa głową po czym stwierdza, że się przegrzał i kładzie się osłabiony….i tak już zostaje. Fakt, ja też czuję, że ścina mi się białko. Jutro rano powinno być lepiej. Wieczorem przychodzi burza. Bardzo konkretna i głośna. Pies jak to on. Panika i histeria. Włazi Krzyśkowi do lóżka, w końcu to hundkoja. I tak sobie śpią. Dołączam do nich, bo burza kołyszę całkiem usypiająco mimo, tego hałasu, który robi. Budzi mnie cisza i czyjś wzrok. To szef wszystkich szefów, kot tej mariny zagląda przez okno. Pewnie…musi wiedzieć co robimy na jego terenie.

Można szybciej
wentylatorek z mgiełką ma wzięcie
Sprawdza, czy przetrwaliśmy burzę

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *