Słońce idealnie wakacyjne, woda lekko pomarszczona, wiatr wieje. No to na Szczecin. Jak zwykle na zalewie mijają nas olbrzymy, jednak tłoku nie ma. Ubieram psa w jego nowy kapok, chociaż ma minę jakby bardziej bał się kapoka niż fal. Ja też nie mogę się zdecydować czy powinnam być w kapoku, czy nie. Parę razy nas pokiwało jednak, większych akcji nie było. Jesteśmy umówieni ze znajomymi w Szczecinie na kolacyjkę i to jest fajny motyw, wiec szybko cumujemy w marinie w centrum i Krzysiek zostaje przechwycony przez Marka, który czeka na nas na pomoście. Panowie jadą do Trzebieży żeby na czas wrócić z autem. Ja zabieram psa i idę się zameldować w bosmanacie. Pani przepytuje mnie z nazwy łódki i miejsca zajętego w marinie. Trochę zmyślam, bo orientacja w terenie nie bardzo mnie dotyczy, jednak zostaję zapisana i nawet doinformowana, że ta łódka już tu była wiosną i został jej jeszcze prąd na karcie do doładowania. Jestem poruszona wiedzą obsługi i wracam z psem na pokład szukać owej doładowanej prądem karty, jednak to łatwe nie jest, odpuszczam wiec tymczasem i idę połapać tematy, bo ekipa już dzwoni, że zaraz będzie i lecimy dalej. Tak też się stało i zasiadamy w restauracji na miłym Szczecińskim rynku. Jedzenie włoskie, kelner serwuje własny program kabaretowy z górnej półki, jest bardzo smacznie i wesoło. Panowie na spółkę zajadają Fiorentinę której słuszna gramatura okazała się idealna na dwóch dwumetrowych ludzi, damska strona stołu podchodzi do sprawy delikatniej i degustuje stek z tuńczyka. Wszyscy zadowoleni. Spacerkiem w ciepły wieczór znajdujemy się na Beni, gdzie wita nas stęskniony Django. Długi super wieczór, a w tle świetlna instalacja portowych dźwigów. To takie nasze kolorowe szczęście .





