Kapitan Krzysiek, parcie ma niebywałe na swój kapitański stołek i zniesmaczony nawałem obowiązków przeszkadzających w pływaniu zaniedbał poprzednie wpisy z pobytu technicznego. Moje wpisy powstały i zniszczył je internet, a może Krzysiek, żeby nie było dysonansu w publikacjach. Jednak nastał dzień siódmy i w ten to niedzielny, wyborczy poranek wyruszyliśmy załadowani wszystkim jakby za Polską granicą kończyła się cywilizacja. Na tym wszystkim siedział pies. Auto jakby nie patrzeć raczej z większych suvów okazało się niewystarczające. Daliśmy jednak radę, my pakowacze małych fiatów i tekturowych walizeczek. Przybyliśmy o czasie i Szczecin przywitał nas jak zwykle najlepiej. Zaproszeni na grilla do przyjaciół wrzuciliśmy do łódki dobytek i psa i pobiegliśmy do taksówki. Cudownie smaczny wieczór w pięknych okolicznościach ogrodowych i menu godnym gwiazdek Michelina. Uwielbiam tu być. Przy okazji rozmów o tym i owym wypłynął temat twórczości literackiej powiązanego rodzinnie autora i zachęceni arcyciekawym wstępem zaproponowaliśmy na dzień następny grillowe spotkanie na naszym skromnym pokładzie, bo taki wieczór autorski mógł się więcej nie zdarzyć. Łatwo powiedzieć trudniej zrobić, bo nasza łódka wyglądała jak magazyn wielotowarowy po katastrofie regałów. Żeby coś z tym zrobić trzeba mnóstwa energii, więc poszliśmy spać odnajdując w tym miszungu, to co do spania i mycia było nam potrzebne i robiąc miszung jeszcze większy.
Ranek wstał wstaliśmy i my. Kapitan nie miewa chwil zwątpienia, więc ze smakiem wsunął na śniadanie przywiezioną na czarną godzinę mielonkę w puszce i ruszył do działania. Miał tego po rancik. Trzeba było bowiem rozliczyć działania nowatorskie na łodzi i inne podobne łódkowe kwestie, a ponieważ sprzątanie czegokolwiek nie jest domeną kapitana dobrowolnie wybrał aprowizację i odjechał w siną dal. Nasz wieczór autorski kameralnie zareklamowany miał się stać w ośmioosobowym gronie, postanowiłam, że przepłyniemy do Northeast mariny w centrum, bo marina cicha jak sama nazwa wskazuje mogłaby nie sprostać. W związku z tym, że auto zostawialiśmy w cichej, to zatowarowanie powinno być kompletne. Jak się okazało były jednak pewne luki w tym bezbłędnym planie. Tymczasem walczyłam na pokładzie systemem; jak nie poukładam, to przynajmniej schowam. Efekt odniosłam czasowy, ale jednak. Kapitan wrócił z siatami i zaczął odpływać. Pożegnaliśmy serdecznie sąsiadów marinowych, super parę budującą swoją łódkę według marzeń iokoło 16-tej spokojnym szybkim pędem 10km/godzinę dotarliśmy do celu pod znanymi nam dzwigozałrami. Kapitan zapomniał w ferworze działań w Lidlu, o czymś słodkim i po zacumowaniu pobiegłam rozeznać temat w okolicy. Znalałam foodtracki raczej wytrawne i wózek w wesołym miasteczku z churrosami prosto z pieca na gorąco. Ustaliłam z Panią churrosową co i jak czasowo i w możliwościach i spokojnie poszłam nacinać kiełbasy na grilla. Wieczór był rewelacyjny jak nasi goście i nawet braki w wyposażeniu i metrażu udało się opanować dzięki dobremu nastawieniu i wyrozumiałości tychże. Dla takich chwil warto podróżować.
