Pętla Wielkopolski wyniknęła z zapętlenia myślenia o łódce jako takiej i rezygnacji z poprzedniej wersji polsko-niemieckich transakcji. Podsumowując tamten temat więcej w tym , było afektów niż efektów i bardzo się cieszę, że Łukasz nasz sprawdzony armator znalazł dla nas serce i termin. Płyniemy więc jak dotąd przetartym szlakiem , ale w nowym składzie i wszystko dzieje się inaczej. Przedwczoraj pakując się narzekałam na ponad 30-to stopniowy upał, wczoraj w rześkim klimacie zaokrętowaliśmy się na jednostce, dziś w chłodzie, wietrze i deszczu ruszyliśmy ze Ślesina. Płyniemy; leje, mniej lub bardziej ale konsekwentnie , wieje zimnym wiatrem i po przymusowym pobycie na pokładzie podczas śluzowania zostaję pozbawiona suchych ciuchów od zewnętrznych do najbardziej bliskich ciału. Trochę mną telepie więc przebieram się w suchą wersję , niestety za godzinę następna śluza i nie chcąc poświęcić cennej suchej kreacji wracam do zimnej i mokrej chociaż włożyć coś takiego nie jest łatwo. Śluzujemy się radośnie w towarzystwie czterech podobnych jednostek. Zapełnionych po brzegi tatusiami i dziećmi w sumie około 26 sztuk licząc niedokładnie, bo zwłaszcza dzieci trudne były do ustalenia. Logicznie kombinując postanowiliśmy dopłynąć do mariny Ląd przed nimi, bo zwiększało to nasze szanse na zdobycie pożywienia. Z kopyta dostępnego naszej łódce ruszyliśmy ze śluzy. Nasz impet skutecznie osiadł na mieliźnie i nawet bohaterski czyn kapitana Krzyśka, który rozebrany do skarpet i czarnych bokserek znanej marki, brodził w 40 cm Warcie nie zważając na wicher i zimny deszcz nie przyniósł efektów. Krzysztof jak wiking, prezentował się porażająco w tej scenerii, ja tymczasem jak inny bohater z kreskówki skakałam sobie na dziobie usiłując rozbujać łódź, co w sumie musiało wyglądać dosyć osobliwie. Nasi tatusiowie pojawili się w samą porę , bez problemu lawirując w swoich płaskodennych łódeczkach. 10 cm różnicy zanurzenia, to było to co nie dawało nam szans w tym wyścigu.Spawnie i spokojnie bez trudu wyciągnęli nas z piachu, a Krzysztof z wody wyciągnął się sam. Wysuszyłam go jak mogłam i zasiadł na swoim kapitańskim tronie, bo w tych okolicznościach przyrody nie było lepszego nawigatora. Nasi wybawiciele puścili nas przodem, bo uznali, że pływanie za nami to dodatkowa atrakcja 🙂 Do mariny Ląd dotarliśmy po kilku próbach, bo samo wejście do portu było tak płytkie, że zastanawialiśmy się czy nie lepiej będzie wysiąść, do wody, mokrzy już byliśmy, a głód zrobił z nas desperatów. Zrekompensowały nam to pyszne rybki i tak już zostaliśmy do wieczora energetyzując się mundialem innymi rozgrzewaczami. Dołączyli do nas radośni tatusiowie sztuk 8 i dzieci wciąż niepoliczalne i kajakarze różnych narodowości. Razem kibicowaliśmy głośno i aktywnie, tym bardziej, że Polska w tym meczu nie uczestniczyła. Rozgrywkom tego wieczoru nie było końca, przerzuciliśmy się na kameralne gry karciane i zadowoleni zakończyliśmy pierwszy dzień na Warcie.
Świetnie się to czyta. Naprawcie powiadamiacz koniecznie!
DZIĘKI ZA RELACJĘ. TAK TRZYMAJ
Trzeba mi wielkiej wody, tej dobrej….