Poranek na Lipowym Ostrowie, bo tak nazywa się nasza wyspa wstał średnio ciepły. Ale i tak dobrze, że zimniej już było. Jest mokro i rześko. Krzysiek nie chce uwierzyć, że pokrzywy są po pachy, więc idziemy w trójkę to potwierdzić. Potwierdzamy. Krzyśkowi może są do pasa, Django jest pokrzywoodporny, więc kwestia jest sporna.
Przedzieramy się, w jak nam się wydaje mniej zarośniętym kierunku. Dobrze, że mam kalosze i bluzę z długim rękawem. Idąc w stronę trudną do określenia trafimy na tabliczkę z opisem stanowiska archeologicznego i zaraz potem odnajdujemy resztki domostwa, które kiedyś służyło mieszkańcom wyspy.
Coś mi się kojarzy, z którąś opowieścią Nienackiego…muszę poszukać. W głębi lasu znajdujemy dwa groby i przypięty do drzewa wierszyk z wyjaśnieniem ich pochodzenia. Na grobach wygasłe lampki, to znak że nie są zapomniane. Romantyczny zakątek przemawia do mnie dużo wyraźniej niż granitowe domki na naszych cmentarzach. Są też inne wspomnienia na drzewie, to może właśnie lipa (?) od której pochodzi nazwa ostrowu. Tabliczki, które są wspomnieniami o ludziach związanych z tą okolicą. Jest też mała kapliczka. Dla mnie taka kapliczka w słońcu lepszym jest miejscem niż barokowy kościół, by pomyśleć o sprawach nieuchwytnych. Pozytywnie zamyśleni wracamy do łódki. Ponieważ mimo wszystko, wyspa nie bardzo jest
spacerowa, pakujemy nasze manatki i płyniemy szukać nowego miejsca. Podoba nam się wyspa Łąkowa, a ponieważ mamy czas, to spokojnie opływamy ją dookoła, szukając miejsca najpiękniejszego z pięknych. Okazuje się to jednak nie takie oczywiste, to co byśmy chcieli jest niedostępne, bo za płytko. Niepływający Django nie dotrze do brzegu jeżeli staniemy za daleko od brzegu. Krzysiek cała naszą wycieczkę skomponował właściwie pod zwierza, wiec odpada. Płyniemy tu i tam i już prawie mamy to, co chcemy i nagle, znienacka wisimy na kamolu, albo czymś innym co jest niespodzianką.
Wisimy, siedzimy trochę przechyleni ale rąbnęliśmy konkretnie, bo huk był znaczny. Krzysiek robi sztuki żeby nas skulać z głazu ja robię sztuki, żeby zobaczyć, czy nie przeciekamy, bo brzmiało jak zrobienie dziury w dnie. Tam gdzie są pompy zęzowe jest cicho, więc chyba nie przeciekamy. Wywalam materace z dziobu i w dwóch bakistach robię przegląd. Na szczęście jest sucho. W jednej siedzi elektryka więc, nie byłoby wesoło w drugiej są kapoki i też jakieś lampki mrugają. Wody nie widać. Dobrze, że nie zrobiliśmy ażurowej Beni i moje prace ażurowe liczone do siedemnastu oczek, są jedynymi dziurami na pokładzie. Krzysiek podskakiwał i kiwał i robił sztuki różne i Benia współpracowała, wiec cudem i z trudem zeskoczyliśmy z tego, na co wpłynęliśmy. Zadowoleni z ocalenia ubolewamy, że to miejsce nie jest oznaczone, bo nie ma szans z wody wypatrzeć tej górki na dnie. Ode chciało nam się definitywnie wyspy Łąkowej i wylądowaliśmy na Dużym Gierczaku. Tu zawsze jest fajnie.
Środek sezonu ma swoje prawa i na wyspie nie jesteśmy sami. Ja się cieszę, bo przez ten trip pod psa już trochę dziczeje. Fajnie się składa, bo załogi sąsiednich łódek okazują się być kontaktowe i zapraszją nas do ogniska :-)) Krzysiek degustuje co się da i zachwycony jest ziemniaczkami z ogniska w towarzystwie bociana z lodu. Pies zaakceptowany przez załogi pilnuje wszystkich.







SUPER. NARESZCIE SIĘ COSIK DZIEJE.
ZAZDROSZCZĘ SPOTKANIA Z DUCHAMI ZAKOCHANYCH I WAŁĘSANIA SIĘ PO CMENTARZACH NIEZALEŻNIE OD ICH WIELKOŚCI.
MAM NADZIEJĘ, ŻE KRZYCHU JAK NA ARMATORA PRZYSTAŁO ZAZNACZYŁ W MIARĘ DOKŁADNIE NIEBEZPIECZNE MIEJSCE NA MAPACH GOOGLA 😁
też mam taką nadzieję