Plan od rana napięty czasowo, bo trzeba trochę sklarować pokład i dokupić wszystko, czyli to czego wczoraj nie udało nam się zrobić. Sobota z niezaplanowanej stała się wycieczkową. No to wstaliśmy całkiem rześkim rankiem i …sprzątamy. A tu puk puk, odwiedza nas właściciel mariny z żoną, bardzo miło. Ustalamy szczegóły techniczne marinowania i trochę nam na tym zeszło. Wracamy do łódki już ustalamy wersje B, czyli kto sprząta, a kto zakupuje. Nie dochodzimy jednak do konsensusu, bo o ile sprzątanie jest jasne, chociaż chętnych mniej. To z zakupami trzeba się bardziej znać i każde z nas uważa, że powinno przy tym być. No to lecimy wspólnie po kolei. Tymczasem pies zaczepia sąsiadów i sąsiedzi nadchodzą. Zadomowieni w marinie przyszli z sympatyczną wizytą do „nowych”. Rozmawiamy sobie miło i okazuje się, że czas odbijać, by o umówionej porze być w umówionym miejscu. No to żegnamy się serdecznie i w drogę. Po drodze ogarniam powierzchnię użytkową i na czas jesteśmy w Northeast marinie. Tu zamieszanie, bo to dzień zawodów warczących motorówek i musimy się szybko zbierać, załoga dociera na pokład i zamykamy. Trudno mi rozpoznać program wycieczki, bo ulega on korektom w trakcie. Nie to jest jednak najważniejsze. Ogólnie jest idealnie jak na wycieczkowcu. Trochę za gorąco, ale słonecznie i wycieczkowicze dobrani z klucza. Płyniemy rozmawiamy rozrabiamy itd.. Koniec końców trip kończymy w tej samej marinie, z której rozpoczęliśmy rejs. Teraz grillujemy. Nasi goście dostarczyli specjały grillowe w wielu wersjach i na finał serniczek, więc degustujemy…i jadła i napitki. To pokładowy all inclusive. I tak do późnego, ciepłego wieczora uprawialiśmy pokładowy program rozrywkowy. Oświetlenie dźwigozaurowe zostało wzbogacone o dodatkowy kolorowy spektakl z centrum nauki. Rozumiem, że to specjalnie dla nas ;-)) Za to kocham Szczecin coraz to bardziej.
