Rano słońce kiwające się na niebie, bo tu wszystko się kiwa. Skończyło się rejsowanie na spokojnych wodach. Port nie port, fala jest. Ponieważ mamy dostęp do lewej burty, co w naszym przypadku jest rzadkie, to postanawiam oderwać i przylepić nalepki z rejestracją. Krzyska wolę nie angażować po eksperymencie prawoburtowym. Jednak sukces jest tu skazany na porażkę, bo kiwa tak, że trudno trafić palcem w burtę, a nalepką precyzyjnie nie ma szans. Trudno ale i tak będą nowe, a bez rejestracji się nie pływa. No to jest. Biedna Benia pooblepiana. idziemy do bosmana po prąd. Tu jakiś Pan nie chce zapłacić za campera, bo myślał że stać można gratis. Bosman kasuje mu telefon i wysyła po kesz. Jest akcja. My dostajemy nasze doładowanie prądu do karty, czyli jest szansa na kawę:-)) Idziemy spokojnie na spacer, bo tu jest dużo ciekawych miejsc. Fort Anioła i przez park na promenadę. Potem plażą spacerek i wydmami. Robimy kilometry, aż smartwatche krzyczą ze zdumienia. Potem rybka smażona smarowana tajemniczą miksturą, do której dostajemy specjalne pędzle i jesteśmy zadowoleni. Wracamy na łódkę na wyczekaną kawę. Wieczorem mamy pomysł na nocne życie kurortu. To idziemy…Wszystko gra, hotele świecą, knajpki częstują…impreza! Nagle chlust! Rzęsiście i solidnie leje. No to my, myk do knajpki. Jemy drugą kolację i pijemy drugie wino. Leje. Ile można zjeść? Decydujemy się na wycieczkę w deszczu. Idziemy przez promenadę i park i mylimy drogę w parku, a park jest wielki i leśny. Idziemy za jakąś grupą, bo mamy przeczucie, że oni idą do mariny…a oni nie idą. Wracamy gubiąc się systematycznie. Dogania nas burza, ale my nieugięci i przemoknięci idziemy. Nie używamy nawigacji, bo nasze wodoodporne telefony mogłyby przeciec, albo ściągnąć piorun. Mój zegarek ogłasza, że spaliłam 4000 kcal. No to kryzys, bo tyle nie zjadłam. Zaraz przestanę działać. Koniec końców jeszcze tylko pól kilometra nadbrzeża i jesteśmy w domu. Uratowani z żywiołu zadowoleni kończymy dzień.




HALO, ALE GDZIE TO JEST? 🤪