Zaczęło się od ranka po długiej nocy. Łatwo nie było, a tu pochylnie czekają. Dobrze, że już mamy je przetrenowane. Jesteśmy trochę późno, bo pasażerki już na szlaku. Trudno. Na pierwszej pochylni sugerują nam żebyśmy się umieścili na wózku z żaglówką. My nie oponujemy, chociaż jeszcze nie przerabiałam takiej konfiguracji. Jednak nie ma stresu, bo żaglówka nie jest chętna i zmyka. Krzyś profesjonalnie na nasłuchu uzgadnia że, poczekamy aż pasażerka pokombinuje. Trochę to nas opóźnia i dogania nas czarna chmura, która pojawiła się nad horyzontem. Właśnie jesteśmy na wózku i na szczycie górki, kiedy chmura zaczyna grzmieć i kropić. Na szczęście dopiero, kiedy kończymy manewr chmura robi poważną ulewę. Ale my już w kabinie. Dłuuuga to była przeprawa, jednak wszystko się kończy i kiedy kończył się dzień skończyły się też pochylnie. Płyniemy z nastawieniem na „Kłobuka ” do Małdyt. To założenie jednak odpada, bo kłobuk idzie spać o dwudziestej i już wiadomo, że nie damy rady. Dzwonimy, czy może można później, ale nie można. Mniej więcej z wybiciem kłobukowej godziny stajemy przy pomoście w Małdytach. Przed nami konkretny spacerek do czegokolwiek, co mogłoby nas nakarmić. Idziemy. Gęsiego, przepisową stroną drogi, szybko bo glodek już niebagatelny. Jesteśmy tak zdesperowani, że w razie „w” poszlibyśmy chyba na stację benzynową na kolację. Jednak „Filmowa” działa i nie popędza nas mimo późnej pory. Dostajemy dobre jedzonko i wychodzimy zadowoleni. Powrót też był atrakcją, bo w totalnych ciemnościach świecąc komórką żeby zobaczyć brzeg asfaltu, to dla mieszczuchów jest wyzwanie. Docieramy jednak bezpiecznie, nic nas nie zjadło, ani nie przejechało.




