Ranek po wielkim deszczu wstaje umyty i świeży. To lubię. Plan jest taki, że kupujemy chleb i świeże wiejskie dodatki do chleba i płyniemy. Szukam w internecie najbliższego sklepu i biorę plecak..Krzysiek i Django idą ze mną. Sklep jest, niestety zamknięty. Następny wg, google też niedaleko, lecz wg. Pani, którą spotykamy, też zamknięty. Najbliższy podobno w Augustowie. Odpada. Z głodu nie umrzemy, mam przygotowane żelazne racje na wypadek kryzysu. Wracając, tym razem w słońcu oglądamy ścieżkę dydaktyczną i może jest mniej tajemnicza jednak wciąż nas zaskakuje i zachwyca. Czytamy o wojennych losach leśników, którzy tworzyli miejscową partyzantkę i w tym lesie, przy kamiennym orle i prostym krzyżu, ta historia wzrusza i porusza bardziej niż podręcznikowe teksty. Droga prowadzi do sanktuarium. Krzysiek zostaje z psem, ja wchodzę do świątyni. Za chwilę zmiana, jednak Krzysztof już zdążył napić się wody z cudownego źródełka. Kubek, który do tego służy, nie spełnia niestety epidemiologicznych procedur, żadnych. Jest po prostu żeliwnym kubkiem na łańcuszku, z którego pić może, każdy kto ma ochotę. Nadzieja w tym, że to cudowne antywirusowe źródełko, albo w tym, że nikt z niego nie korzystał od czasów pradawnych przed epidemią. Wracając widzimy, jak ustawiają wielgaśny krzyż, za pomocą wielgaśnego dźwigu. Rozmawiamy chwilę z księdzem przyglądającym się tym działaniom i poznajemy sympatyczną grupkę miejscowych spacerowiczów. Babcię, wnuczkę , psa Wacka i kota. Wszyscy łapka w łapkę spacerują sobie i nawet udaje nam się poprosić ich o fotkę, niestety bez Babci. Ogólnie, kogo nie spotykamy, to w kontakcie jest pozytywna energia. Nie wiem czy, to miejsce tak działa, jeśli tak, to może czas zmienić miejscówkę. Chociaż właściwe houseboat sprawia, że już się zadomowiliśmy. Jedynie pies York, mały jak to york, którego mijamy, warczy na Djanga, dając mu jasno do zrozumienia, że on York jest tu ważny we wsi, co Django szanuje i wycofuje się w krzaki przed małym, bardzo ważnym i poruszającym się wystudiowanym krokiem szefa, psem. Ładujemy się więc do Suncamperka i zwijamy kable. Przy okazji poznajemy bliżej Pana Męża i wespół w zespół przepychamy Benię drugą burtą ( tą burtą, z której cumować się nie da) w celu usunięcia ramki z drugiego profilu. Razem z Panem Mężem zdzieramy pazurki na wyścigi i ramka zostaje zdjęta, i wygrywa Pan Mąż! Dziękujemy serdecznie za pomoc, obiecujemy wrócić na zupę z chwastów i odpływamy…w kanał. Przepiękny kanał, w słońcu i w cieniu, z kormoranami i innymi. Na śluzie niespodzianka, bo od dziś nie chcą pieniążków. Podobno w tym sezonie śluzy od dziś gratisowe.Super wiadomość, bo pilnowanie, by mieć drobne, w czasach, kiedy właściwie nie płaci się gotówką, to problem. Poza tym to jednak trochę grosza, dla którego niewątpliwie znajdziemy zastosowanie. Pierwszy raz to ja za sterami i pod wrażeniem, że to takie łatwe dojść do porozumienia z tą łódką. Tak mi z tym dobrze, że o mało nie przeoczyłam Płaskiej. Płaska, to stanica wodna PTTK, w której mniej więcej rok temu udało nam się spędzić fajne chwile. Szybka akcja i jednak trafiamy na gościnny pomost. Restauracja jeszcze nieczynna, ale i tak nam się podoba, Panowie, którzy zapamiętali nas z poprzednich rejsów, pomagają cumować, dają prąd i wodę, a to wszystko czego potrzebujemy. Jemy bitki wołowe z własnego słoika i idziemy na wyprawę do sklepu. Niestety spóźniamy się 10 min, bo my mieszczuchy nie znamy sklepów, które są czynne do 15.30. Trudno…Z głodu nie umrzemy.

😁😁😁 ŚWIETNIE CI IDZIE TO BLOGOWANIE