Tym razem szybko się zbieramy, bo pada i w zasadzie nie ma co się kręcić w miejscu. Ubieram się w strój odpowiedni do zewnętrza i staję nieprzemakalna do akcji. Wszystko pięknie i wypływamy na kanał. Kanały są tu nudne, chociaż po swojemu piękne. Ptaki słychać, ale bardzo rzadko widać. Pada i pada, płyniemy i płyniemy, trochę się czuję jakby świata wokół nie było. Domki zniknęły, ludzie zniknęli, deszcz na szczęście też. Dopływamy do śluzy Kannenburg i śluzujemy się sami, bez problemów. Płyniemy do Templina, bo jesteśmy umówieni z berlińską rodziną Krzysia, a podobno tam ładnie. Jezioro po drodze urzekające fakt. Ok marinie Zahdenick wydaje nam się, ze gorzej nie będzie. Mijamy fajne miejsca na dziko ale zmierzamy do mariny bo potrzebujemy prądu i umycia mi włosów. Poza tym tam jesteśmy umówieni. Przed nami śluza już całkiem duża. Tzn. duża różnica poziomów, ale umiemy i jest sukces. Nasza locja pokazuje że, Marina jest przy dużym domku i ona tam jest tylko już nie ta sama. Ta nowa wygląda fajnie, chociaż pomosty są bardzo nisko. Nawet dla nas chociaż my jesteśmy niskopodlogowi. Ale się staram i przywiązuje łódź pięknie mimo trudnych warunków. Głodni jesteśmy już bardzo a pies nie był pod krzakiem już dawno wiec jest pospiech. A tu niespodzianka! Mamy zmienić miejscówkę, bo od tej strony która zajmujemy to większe łódki. A nasza co mała?!Trudno walczyć z nie naszymi porządkami. Odsupłujemy co było zaplatane i płyniemy na drugą stronę. Tu cumowanie trudniejsze, bo większy tłok. Wciskamy się miedzy dwa jachty. Pomagają sąsiedzi bardzo ładnie. Wokół gra muzyka ,bo jakiś festyn na brzegu. Bierzemy psa który robi się nerwowy i biegniemy my tez z głodu nerwowi. Na szczęście trawnik jest blisko. Wokół tłumy dzieci, bo festyn w rejonie mariny obejmuje małolaty. Jest nadzieja ze szybko się skończy. Biegniemy szukać jedzenia na festynie. Trafiamy za odgłosami na ryneczek starego miasta. Wszystko to jest niejadalne. Rękodzieło i ewentualnie piwo. Szukamy i znajdujemy jakieś bulki z czymś z grilla do wyboru. Zajadamy i już spokojniej zaczynamy się rozglądać. Jest scena z niezłą para. Gitara i kontrabas. Jest wesołe miasteczko w miniaturze i inne takie. Ogólnie głośno. Pies ma dosyć ja mam dosyć kapitan mowi żeby iść odpocząć na pokład. Idziemy. W marinie gra coś na scenie całkiem nam się podoba i piszemy sobie bloga słuchając dobrego rocka i innych kawałków. Idziemy nawet zobaczyć, ale zespół już skończył. Robimy spacer z psem i powoli wracamy na pokład. Cos jeszcze na przekąskę i zaczynają się schody. Marina nie ma prądu do podłączenia. Bo jest nowa?! Za to cenę ma najdroższa jak dotąd. My nie mamy już cieplej wody. Za to mam włosy jak mop i jestem zdegustowana i nieumyta. Pan marinowy proponuje prysznic rano, bo teraz jest festyn i musza najpierw posprzątać. Na scenę wschodzi techno. Cumujemy tak blisko, że słyszymy jak pod sceną. Wibrują ściany i moje mięśnie. O 22 przynoszę słuchawki i ustawiam w tryb zagłuszania. Jednak tego zagłuszyć się nie da. Pytam Krzyśka czy wie o której koniec. Mówi ze tak ale nie powie bo się boi. Jestem brudna i bliska epilepsji od hałasu. Zastanawiam się czy nie iść gdziekolwiek i spać na ławce. Tu nie da się myśleć. Krzyś zakłada poduszki na głowę i idzie do hundkoi. Ja zakładam kapturek ze śpiwora i mimo słuchawek nie jestem w stanie zmrużyć oka. Pies chyba zemdlał. Kończą o 2. Nie jestem w stanie zasnąć i wymyślam jak dostać się do domu. Ogólnie tu nie ma po co się pchać.

