Z nocy w Lübz nie mam miłych wspomnień bo zrobiło się zimno. Rano pakujemy manatki i…w kanał. Kanał piękny, szeroki, zielony, czysty i pusty.. Zagadką jest dla mnie, że nie ma nigdzie tłoku. W marinach ruch, łódek dużo, przy domach też widać garaże dla łodzi, ale w kanale cicho. Może pięć sztuk mijamy na całym odcinku, a jest to odcinek dłuuugi. Przegapiamy, a raczej przepływamy porę naszego lanchu i dopływamy do Parchim ok 15-tej. Marina nietypowa, bo wpływamy w mały kanał, który okazuje się być właśnie mariną, za płotem wzdłuż wody ogródki typu działkowe, trochę dalej na lądzie parking dla kamperów. I żywej duszy obsługi. Z naszego translatora skierowanego na dużą tablicę w centrum tego wszystkiego wyszła informacja, że wieczorem ktoś przyjdzie i skasuje co się należy za cumowanie. Wodę i inne atrakcje kasuje automat. No to ok. Mamy czas i jesteśmy głodni. Idziemy w miasto. Miasto jest, są nawet tablice z mapami i info co gdzie zwiedzać. Restauracji brak. Brak na tablicach i brak w naturze. Mamy dużo do wyboru salonów fryzjerskich. Głównie tureckich. Mamy dużo salonów optycznych. Mamy sklep z kolejkami piko. Nie mamy gdzie zjeść. Zero. Nul. Wracamy na łódkę robimy camemberty, które miały być na grilla, ale są na patelnię, bo jesteśmy głodni. Poobiednia regeneracja i wieczorem kolejna próba, może jednak znajdzie się klimatyczny lokalik….no cóż. Wracamy, bez kulinarnych zaliczeń, gramy w internetowe „wsiąść do pociągu” z graczami w Chorzowie i tyle z nocnego życia w Parchim. Za to noc nastała polarna. Krzychu przybity przegraną /kolejną/ zasnął snem kamiennym. Mnie podjaranej wygraną / kolejną / nie poszło tak łatwo, bo temperatura zeszła z normy letniej i to dużo. W ciemnościach odnalazłam barchany i odziana jak mogłam najcieplej rozważałam na następny rejs zabranie ocieplacza narciarskiego i odzieży termicznej. Wstać mi się już nie chciało, żeby włączyć webasto i z myślą, że wstające słońce ogrzeje atmosferę przetrwałam do rana. Rano wstał zadowolony i wyspany Krzyś i popłynęliśmy w stronę odwrotną, czyli powrotną. Do Szwerinu nie zdążymy tym razem bo, obowiązki wzywają. Nadrobimy…Powrót streszczę szybko, płyniemy w znany kanał…..wiele kilometrów i kilka śluz. Ostatnia zabrała nam dużo czasu, bo napełniała się samoobsługowo ok. godziny. Mieliśmy w planie dopłynąć do Plau, ale ta śluza nas tak spowolniła, że z głodu stanęliśmy w pierwszej możliwej miejscówce. Miejscówka jak powrót do przeszłości tyle że eco. Czyli, niby nic, plac z trawą na nim namiociki różnych rozmiarów, kilka kamperów i….na drzewach hamaki, jest też zbudowana z palet prawie świetlica. Coś w czym można co zjeść. Zwłaszcza vege. Pani właścicielka sama jak guru sekty słońca i lasu. Angielski za to piękny. Nakarmiła nas i objaśniła jak segregować śmieci. Zapewniła że rano dostaniemy na śniadanie świeże bułki i bardzo zadowoleni wróciliśmy do naszego miejsca medytacji, które okazało się miejscem bez internetu i telefonu. Ostatnia taka sytuacja przytrafiła nam się na safari. Zdziwieni nowym stanem świadomości poszliśmy na spacer do lasu, a potem zrobiliśmy sobie grilla. Można, można



