Cytryny pomogły na komary, więc trzeba dokupić. Poza tym decydujemy się na wyprawę w głąb lądu żeby zdobyć trudno dostępne artykuły do walki i kamuflażu z tym bezwzględnym, licznym wrogiem. Mamy już opracowaną taktykę. Przy okazji zwiedzamy Szczecin, powoli mamy na to trochę czasu skoro dzikość nie wypaliła. Długi spacer do szpinakowego pałacu bardzo nam się spodobał. Upał, wiec przerwa w „Wedlu” na esspreso tonik i tradycyjny zestaw Krzyśka szarlotka na gorąco z lodami. Miasto przyjazne czworonogom, wszędzie michy z wodą i do kawy też dostajemy miskę dla Djanga. Robię zaopatrzenie w galerii handlowej i kompletuje zestaw przeciw komarowy. Mam świece dymne i spraye …no zobaczymy kto kogo wystraszy. Nasza włóczęga trochę nas zmęczyła i zasiadamy w „paprykarzu” poleconej przez bywalców restauracji. Na czekanie dostajemy paprykarz szczeciński i ….warto było. Moje puszkowe wspomnienie ulatnia się, a nazwa będzie mi się odtąd smacznie kojarzyła. Potem podano białego halibuta…szaleństwo. Upał daje się we znaki i Krzysiek z psem wracają na Benię a ja spokojnie schładzam się w klimatyzowanej galerii, bo upału nie lubię, a lubię sobie tak czasem pozwiedzać handlowo. Poza tym wracam w swoim tempie i jestem pod wrażeniem miasta. Szerokie ulice, jest miejsce na oddech mimo, że mieszkańców więcej niż w Kato. Piękna architektura, ciekawe pomysły. Zielono, przestrzennie. I tyle wody dookoła. To dobre miejsce do życia. Aż żyć się chce. Wracam w dobrym nastroju gubiąc się tylko raz na podkręconych ślimakowo kładkach, bo jest tu przejście dla mnie skomplikowane niesamowicie i wielkie. Dołożyłam trochę kroków i jednak dałam radę. Chłodny już wieczór spędzamy sobie bardzo miło oświetleni dźwigozaurami. Zasypiam zachwycona Szczecinem.



