Opuszczając ojczyznę opuściliśmy ojczysty internet i nasze przyzwyczajenia w tym zakresie się nie sprawdzają. Nasza nowa marina ma hot spoty wi-fi, które działają jak się blisko stoi punktu oznaczonego. My stoimy daleko, a pisanie na ławce pod hot-spotem w wichurze jest za dużym wyzwaniem. No to kombinujemy z roamingiem i ogólnie kombinujemy. Zaczynamy od zwiedzania miasta, bo skończył się chleb. Początek to spacer fajnym parkiem z różnymi rzeźbami. Ludzi mijamy rzadko, bo ogólnie miasto ma ok.30 tyś. Bardzo spokojnie. Dla ułatwienia nie ma pasów na przejściach dla pieszych, a my jesteśmy właśnie bardzo przepisowi. W końcu nadarza się ktoś kto pokazuje nam zasadę. Miasteczko okazuje się ładne i z pomysłem na wakacyjne spędzanie czasu, ale to jeszcze nie sezon i większość atrakcji jest pozamykana. Znajdujemy kaufland i piekarnię
, a nawet warzywny kram, w którym mówiąca po polsku pani kasuje nas w złotówkach i wydaje w euro. Da się! To zabieramy nasze skarby i wracamy, bo przed nami droga. Płyniemy do śluzy Hohensatatten, to też ciekawe urządzenie, bo wrota się podnoszą i układają w poprzek. Idzie nam całkiem dobrze, mimo lekkiego tłoku. Ze śluzy płyniemy dalej w towarzystwie dwóch łodzi, ale one zostają w marinie po drodze. Znamy z poprzedniej wyprawy niemieckiej i nie byliśmy zachwyceni, bo była jak metalowa konstrukcja w środku niczego. Płyniemy więc dalej, bo nasz translator wspomniał coś o parkingu w miasteczku Oderberg. Z naszą AI mam zabawę niebywałą, mamy przewodnik i z tłumaczenia mamy więcej zabawy niż pożytku. Trudno jednak bez tego, bo mało kto mówi po angielsku. Nawet na śluzach trudno się porozumieć. Tym razem jednak trafiamy super. Mamy własny pomost i blisko do centrum. Idziemy szukać jedzenia. Wg googla ma być restauracja, wg.nas nie ma. Jest za to super miejsce, ale niestety tylko poją, nie karmią. Za to cała rodzina tłumaczy nam z niemieckiego na niemiecki, gdzie możemy zjeść. Jest do wyboru kebab, albo domowa kuchnia. Wybieramy to drugie, bo Krzysiek twierdzi, że wygląda na dobre jedzenie. Czujemy się trochę jak z innej bajki, bo wychodzimy na mały balkonik na którym już urzęduje przy dwóch stolikach czterech panów. Nie jest źle, tylko głośno i nic nie rozumiemy. Czyli standard. Krzysiek dostaje małe piwo ja duże wino, chyba z jabłek i nawet pies wydaje się zadowolony. Jedzenie tradycyjne dla regionu i całkiem smaczne. Winersznycel w towarzystwie kartofelków. Panowie wychodząc żegnają się z nami. Zadowoleni wracamy i zaczynamy zajęcia relaksacyjne. Kapitan zasypia, ja piszę…do momentu kiedy wszystko znika! Dużo było trzeba, żeby mnie spacyfikować, bo to nie pierwszy taki przypadek. Rzucam słowami i rzucam się na zaspanego Kapitana, ale nic z tego, on lekceważy problem. Dlatego teraz piszę w notesie off linę. Tekst trochę dziwnie się wkleja do bloga, ale jest! Być może kupię zeszyt w linie.

